Feminizm

Agentki patriarchatu

Większości z nich nie zobaczysz na Manifie. Kiedy słyszą o Manifie – krzywią się z niesmakiem. Jeśli zabierają głos w rozmowach dotyczących równouprawnienia, to zazwyczaj po to, by wypowiedzieć którąś z rytualnych kwestii: „kobieta jest najgorszym wrogiem innej kobiety”, „prawdziwe/zwyczajne kobiety są wrogami feministek”, „nigdy nie doświadczyłam dyskryminacji” (w domyśle – więc ona nie istnieje), „nie jestem feministką, ale”, ewentualnie w wariancie: „nie jestem feministką, kocham mężczyzn”. Kobiety bywają wielkimi przeciwniczkami emancypacji i feminizmu, odżegnując się od równościowych przekonań na każdym kroku i na milion ostentacyjnych sposobów – to właśnie Agentki Patriarchatu.

Po pierwsze, wypada zaznaczyć, nie czuję się związana z innymi kobietami żadną mityczną więzią siostrzeństwa, no sorry, po prostu się nie czuję. Nie zamierzam w żaden sposób gloryfikować czy esencjalizować samych kobiet ani rzekomej istoty ich/naszej kobiecości, czy to definiowanych poprzez fakt posiadania macicy i zdolność rodzenia czy przez jakiś podobno specyficznie kobiecy sposób postrzegania i przeżywania świata. Nie uważam, bym z racji bycia feministką miała moralny obowiązek milczeć na temat działań kobiet, z którymi się nie zgadzam albo na temat niemądrych wypowiedzi kandydatek na urząd Prezydenty RP. Nie wierzę w kobiecość tak, jak nie wierzę w męskość. Sztuczne i kompletnie niewiarygodne są dla mnie te dwa skrupulatnie konstruowane i starannie separowane od siebie światy, gdzie więcej mam mieć wspólnego z samicą pelikana niż z innym człowiekiem tylko dlatego, że ten ostatni posiada penisa.

Czuję się związana ze wspólnotą ludzi jako osób tworzących ze sobą nieustannie i w sposób nieunikniony różnego rodzaju relacje, mniej lub bardziej intymne. Interesuje mnie to, by te relacje były budowane refleksyjnie, na sprawiedliwych zasadach i w równym stopniu zaspokajały rozmaite potrzeby wszystkich stron tych relacji. Zależy mi na tym, by niczyje potrzeby nie były krępowane, marginalizowane, przemilczane, ani realizowane kosztem innych osób. Patriarchat oraz tworzony przez niego system ekonomiczny jest dla mnie może przede wszystkim przestrzenią realizowania potrzeb grup uprzywilejowanych (white male privilege) kosztem czyichś potrzeb (grup tzw. mniejszościowych, do których należą np. osoby płci żeńskiej lub trans, o innej niż heteroseksualna orientacji, ale też chociażby dzieci czy zwierzęta). Gdyby w ramach rzekomo naturalnego porządku płci realizowane były w sposób naturalny wszystkie nasze ludzkie potrzeby (bo męskość i kobiecość przecież tak doskonale się uzupełniają!) – nie dyskutowałybyśmy o tym wcale albo dyskusje nasze wyzute byłyby z emocji. Tak, jak emocji nie budzą rozmowy o technikach oddychania. Tymczasem, emocji jest sporo; Agentki Patriarchatu chcą nas wszystkie i wszystkich przekonać, że własnych niezaspokojonych potrzeb jako kobiety i osoby nie mają, albo z rozkoszą je poświęcają. Utrzymują przy tym, iż jest to nie ich partykularna decyzja, a uniwersalna istota kobiet i kobiecości.

Wychodząc przed szereg, lekką ręką rezygnują ze zdobyczy feminizmu. Edukacja jest w ich oczach uciążliwym obowiązkiem, o ile nie związana z ich kobiecymi rolami. Koniecznością podjęcia pracy zawodowej czują się często skrzywdzone, „brudną” polityką się nie interesują. Najchętniej, deklarują, zostałyby w domu, opiekując się dziećmi i dorzucając drew do domowego ogniska (obraz tego domowego ogniska mocno idealizując w kierunku burżuazyjno-mieszczańskiej rodziny, pozbawionej wszelkich materialnych trosk), czekając aż kapitalistyczny łowca wróci do domu z upolowanym w korpo finansowym bonusem. Ponieważ kapitalistyczny łowca poluje w świecie, który coraz bardziej, desperacko wręcz potrzebuje kobiet już nie tylko w rolach domowych, ale i jako konsumentek oraz pracownic z własną kartą kredytową, z niechęcią rezygnują z wizji całkowitego poświęcania się rodzinie. Na każdym kroku z nostalgią podkreślają, że cały ten brutalny świat zawodowej rywalizacji i politycznej hipokryzji natychmiast i bez wahania rzuciłyby w trzy diabły, by zaszyć się w kojącym domowym zaciszu. Jak każda prawdziwa kobieta. Dyskretnie przemilczają z reguły nie mniej brutalne mechanizmy dyscyplinowania, okrucieństwa czy manipulacji znane z tzw. prywatnego życia. Brutalne w ich wypowiedziach jest tylko życie publiczne, prywatność – sielska, usłana różami (oraz szczelnie domknięta, pewnie dlatego nie budząca pytań o to, czy przypadkiem nie jest jednak brutalna albo polityczna).

Są wśród Agentek Patriarchatu kobiety niezainteresowane równouprawnieniem, bo ich własne życie układa się dobrze. Są obeznane i pogodzone ze wszystkimi swoimi rolami, spełniają się w dziedzinach, które same wybrały lub polubiły te, które przyniósł im los. Otaczający je poziom seksizmu to taki, z którym mogą żyć, bo najczęściej nie wpływa na ich życie bezpośrednio (wpływy pośrednie można nauczyć się tłumić lub próbować ignorować). Nie solidaryzują się z prawami kobiet na zasadzie solidarności z prawami człowieka – i to już dla mnie wystarczający powód, by ich wygodną postawę odrzucić – ponieważ uznają, że każda kobieta także może osiągnąć życiowe spełnienie i spokój, o ile tylko wykaże się wystarczającą determinacją i zdolnościami. Prawo do godności, bezpieczeństwa, realizacji swoich potrzeb czy sprawiedliwego traktowania postrzegają (bezwiednie?) jako nagrodę w wyścigu, o którym z góry wiadomo nie tylko to, że nie mogą go wygrać wszystkie jego uczestniczki, ale też i to, że większość nawet do niego nie przystąpi z braku odpowiednich „butów” (czasu, niezależności, umiejętności, pozycji, wiary w siebie itp.). Status osoby o zaspokojonych potrzebach należy się więc wyłącznie tym nielicznym kobietom, które wystartowały i zajęły czołowe lokaty, ewentualnie tym, którym dopisał życiowy fart. Tym, które nie startują albo przegrywają – odmawia się nagrody w postaci satysfakcjonującego życia. Tak samo jak na rozmaite sposoby chętnie karze się kobiety za porażki i/lub odstępstwa od patriarchalnej normy, np. zmuszając je do rodzenia nieplanowanych dzieci; argumentem koronnym bywa w tym wypadku: „nie zabezpieczyła się/puszczała się, to teraz ma na co zasłużyła”.

Agentki Patriarchatu bardzo chcą zasłużyć na patriarchalne nagrody za dobre sprawowanie. Wśród tych nagród najjaśniej błyszczy obietnica stworzenia trwałej relacji z mężczyzną i urodzenia dziecka. Skrupulatnie realizując wymogi normy, ewentualne niepowodzenia czy ograniczenia swoich planów tłumaczą przeznaczeniem i biologią, determinującą ich los. Kiedy zdarza się, że lata mijają, a nie udaje się założyć rodziny, zaś długo oczekiwana matrymonialno-prokreacyjna nagroda staje pod znakiem zapytania – kwestionuje to całą ich tożsamość. Zazdrośnie patrzą na równolatków i równolatki, którym nic nie tyka, którym nie spieszy się do posiadania dzieci, bo teoretycznie mogą z przekazaniem swojego genotypu poczekać choćby do emerytury (albo im na posiadaniu potomstwa w ogóle nie zależy, a jak zacznie zależeć, to pomyślą o adopcji). Agentki nie buntują się przeciw niesprawiedliwości do tego stopnia, że w ogóle przestają ją dostrzegać. Siebie obwiniają za to, że partnerzy, przy których trwają wciąż na przekór ich potrzebom nie są gotowi na ojcostwo, albo że nie ma kandydatów na partnerów wcale. Zamiast prowadzić satysfakcjonujące życie, większość energii i zbyt wiele czasu inwestują w bezcelowe, niesatysfakcjonujące związki, fundując na nich wszystkie inne własne sprawy. Partner dojrzały czy niedojrzały, nieistotne. Nawet, jeśli sam nie dorośnie, to może choć zapłodni. W końcu wszystko jedno, czy będzie jedno czy dwoje dzieci, w tym jedno dorosłe – byleby nie palące, gorzkie piętno samotnej, starej panny.

Kiedy jest już partner/mąż i są już dzieci – jak łatwo wślizgnąć się w koleiny realizowania ich potrzeb, na dalszy plan i wieczne „potem” odsuwając własne potrzeby oraz własne cele i zainteresowania. Wolność, zdrowy egoizm to dla Agentek Patriarchatu puste slogany, skoro całe życie, od najmłodszych lat, socjalizowane są do rozumienia relacji jako sprawowania opieki nad kimś i własnego poświęcenia na czyjąś rzecz. Być może nawet, ich najbardziej palącą potrzebą staje się z czasem właśnie realizowanie potrzeb innych ludzi. Wartością dodaną bywa tu często uprzednie arbitralne definiowanie tych potrzeb już z pozycji zasłużonej dla patriarchatu matrony („zupy zjedz, talerz gorącej, pomidorowa”). Druga strona medalu jest taka, że z raz wziętych całkowicie na siebie obowiązków rodzinnych kobiecie bardzo trudno jest się choćby częściowo wycofać, powiedzieć: teraz więcej czasu i energii dla mnie, kiedy w grę wchodzą dzieci. Zbyt nisko nad głową wisi niebezpieczne ostrze etykiety: wyrodna matka. Presja (często mylona z matczyną miłością i umiłowaniem męczeństwa) jest tak silna, że Agentka Patriarchatu po raz kolejny składa siebie na ołtarzu więzi rodzinnych. Do złej gry robi minę zadowolonej niewolnicy.

Agentki Patriarchatu, nie mając siły lub odwagi, by same wybrać dla siebie drogę i cele, projektują swój lęk na feministki i feminizm. Krytykują inne kobiety za egoizm, rzekome wynaturzenia innych, niż tradycyjne wyborów życiowych, za rozmienianie czystej kobiecej tożsamości na drobne, za niezrozumienie potrzeb „prawdziwych kobiet” i za wszystkie bodajże nieszczęścia spotykające współcześnie kobiety. Twierdzą, iż kiedyś, w przeszłości, w ramach tradycyjnego kontraktu płci kobiety były wolne od przemocy ze względu na płeć i od przemocy seksualnej. Opatulając się w bezpieczne ciepło stereotypowej roli, jednocześnie wysyłają sygnał mężczyźnie, że go potrzebują, i że nie stanowią dla niego zagrożenia. Ten zaś może odetchnąć, poczuć się ważny, silny, męski; nie musi obawiać się rywalizacji (i ewentualnej porażki) w kontakcie z kobietą. Jednocześnie, trudno oprzeć się wrażeniu, że w tych samych romantycznych relacjach Agentki bywają niesłychanie wymagające i kapryśne – nie tworzą związków partnerskich, a takie, w których raz „usidlonemu” partnerowi przypada funkcja zaspokajania ich kompulsywnych zachcianek (nie mylić z potrzebami, z tych już wcześniej przecież zrezygnowały). Ustawiczne fochy i kaprysy, tak męczące z punktu widzenia otoczenia, zastępują pełnię życia. Obawa przez stygmatem feminizmu jest strachem przed nieznanym, przez zmianami oraz przed wzięciem większej odpowiedzialności za siebie i swoje wybory.

Agentki Patriarchatu nie zadowolą się rolą stereotypowej kobiety, póki nie uzyskają od otoczenia potwierdzenia, że jest to jedyny słuszny wzorzec postępowania. Jednym zawłaszczającym ruchem przypisują własne lęki i motywacje innym kobietom, wszystkim kobietom, de facto stwarzając tym samym „klątwę kobiecości” i produkując kolejne zastraszające exempla nieudanych, niespełnionych, bezdzietnych egzystencji. Mając waginy i macice uważają się za autorytety w dziedzinie płci i właściwości nieuchronnie przypisanych kobietom. Ciekawe, że kiedy mówię: „Lubię brukselkę” to ludzie mi z reguły wierzą, a kiedy powiem: „Wszystkie kobiety lubią brukselkę, bo ja tak bardzo lubię brukselkę, a przecież jestem kobietą; natura to w ten sposób urządziła, tak są zbudowane kobiece kubki smakowe” – o, wtedy nikt już tak chętnie nie słucha i nie przytakuje! A z rodziną, dziećmi i życiowymi wyborami to już jak najbardziej działa.

Na marginesie warto dodać, że mężczyźni nadzwyczaj chętnie korzystają z prestiżu męskości, do którego eksploatowania Agentki stwarzają im tak dogodne warunki; nierzadko na tym nie poprzestają. Aktywnie przyczyniają się do manipulowania stereotypową kobiecością, posługując się formą władzy, o której rzadko kiedy się mówi – władzą przysługującą im na mocy afektu. Egoistycznie stawiają swoje interesy powyżej interesów relacji, partnerek, dzieci (żeby broń bogini nie ośmieszyć się przed kumplami równym podziałem obowiązków domowych czy tych związanych z opieką). Grają męskich mężczyzn, nieczułych, nieobecnych, skupionych samolubnie na sobie i własnych potrzebach. A kobiety brną w to i łykają kolejne szantaże emocjonalne, łagodzą nieporozumienia, bo skoro kupiły własną kobiecość, to z całym dobrodziejstwem inwentarza kupują też męskość swoich partnerów, bardzo często w takiej właśnie zdeformowanej, infantylnej, niedowartościowanej formie. Jest to męskość, która w relacjach z ludźmi nie potrafi uszczęśliwiać, a najczęściej unieszczęśliwia i kaleczy, czasem dosłownie. Kobiety, wbrew obiegowym opiniom, trwają w tych relacjach nie dlatego, że kochają, a dlatego, że ktoś je kocha i – właśnie! – chce być z nimi w relacji. A mówiąc zupełnie ściślej – mówi im, że je kocha i chce być z nimi w relacji, czasem na przekór oczywistym faktom. „Kocham”, „tęsknię”, „potrzebuję” stają się magicznymi zaklęciami, które raz za razem unieważniają wyrządzane krzywdy. W końcu ta wymarzona nagroda, miłość, to dla Agentek Patriarchatu wartość absolutnie nadrzędna, wisienka na torcie, dla niej będą się poświęcać ze zdwojoną energią, w jej imię będą cierpieć gorliwie i od czasu do czasu pozwolą sobą nieco popomiatać. W tym momencie feminizm stawia pytanie: czy satysfakcjonujące i równe relacje intymne między ludźmi naprawdę muszą oznaczać tego rodzaju cierpienie? Czy tego typu masochizm jest w naszych bliskich związkach i nam jako społeczeństwu w ogóle potrzebny? Inna sprawa, że z każdej strony bombardują nas komunikaty romantyzujące i uwznioślające podobnie toksyczne relacje, tym łatwiej Agentkom Patriarchatu brać je za dobrą monetę.

Zdarzają się także zwyczajnie głupie Agentki, nie będące w stanie na poziomie intelektualnym krytycznie prześledzić systemowej podrzędności własnej kobiecej roli, do tego czasem równie głupio podlizujące się mężczyznom, bo im się to opłaca. Nie wierzą one w równouprawnienie, za to wierzą w przyrodzoną lepszość mężczyzn i w kolaboracji z patriarchalnymi rolami upatrują swoich życiowych szans na wygraną. I o takich Agentkach też można, a nawet należy mówić. Bo kobiety, do diabła nie są jakąś osobną, jakościowo lepszą, szlachetniejszą odmianą człowieka. Nie wniosą do polityki wraz z parytetami, jak przyjęło się argumentować, żadnej ogłady ani lepszych obyczajów. Dzięki samej ich obecności w strukturach władzy i gospodarki świat nie stanie się automatycznie jakościowo innym miejscem. Bo kobiety tak samo jak mężczyźni bywają niekompetentne, chciwe, wyrachowane, agresywne, przekupne, nieuczciwe. To, co jest stawką w feministycznej grze, to docelowo bardziej równomierna dystrybucja kulturowych cech męskich i kobiecych między wszystkich ludzi tak, by bardziej kobiece stały się priorytety rządów i państw, byśmy przestały i przestali żyć fikcją jednostek, które mają absolutnie równe szanse, by codziennie całe dnie spędzać poza domem, w pracy, a jednocześnie od tych jednostek oczekiwać posiadania dzieci. Bo dzieci przez kilka pierwszych lat życia potrzebują intensywnej opieki, co kompletnie wyklucza się z systemem ekonomicznym, stworzonym już dość dawno temu na potrzeby pracujących poza domem mężczyzn, posiadających pracujące wyłącznie w domu partnerki.

Wszystkie te mocno uproszczone, tendencyjne i stereotypowe wizerunki Agentek Patriarchatu powstały z wielu lat, tysięcy rozmów, milionów wypowiedzianych czy napisanych słów, niezliczonej ilości obserwacji. Powstały też dość łatwo, co samo za siebie wiele mówi o stopniu zinternalizowanej mizoginii w naszej kulturze, nawet we mnie, feministce. To oczywiście uproszczone szablony, ale jedną rzecz mają wspólną – faktycznie nie mają nic wspólnego z feminizmem. Nie chodzi o potępianie Agentek Patriarchatu w ich jednostkowych wyborach i przekonaniach (nawet, gdyby znalazły się w rzeczywistym świecie takie, które wypełnią ten karykaturalny paradygmat do końca). Na gorące potępienie zasługują wyłącznie sakramentalne słowa: bo każda kobieta, bo każdy mężczyzna. Feminizm jest między innymi o wolności do tworzenia satysfakcjonujących relacji (intymnych, rodzinnych, seksualnych, zawodowych, intelektualnych etc.) dla wszystkich i na zasadach, które można i należy renegocjować w taki sposób, by stało się to możliwe. Jeśli ktoś nie chce mieć satysfakcjonujących relacji, jasne, jej/jego sprawa. Mniej ryzykuje w punkcie wyjścia, ale za to w punkcie docelowym może się okazać, że go/ją zazdrość zeżre, bo kobietom i mężczyznom coraz częściej udaje się jednak ustalać na nowo swoje role z pożytkiem dla wszystkich stron

Jestem przekonana, że w pewnym sensie wszystkie i wszyscy jesteśmy Agentkami i Agentami Patriarchatu, nawet jeśli co roku w pierwszym rzędzie maszerujemy w manifowym pochodzie. Myśląc, że robimy coś dla kobiet, mężczyzn, osób niebinarnych i emancypacji skrycie gardzimy tymi, które i których podobno chcemy wyzwalać. Feminizm nie chce przerabiać kobiet na mężczyzn tylko dlatego, że męski zestaw cech osobowych jest tym wyżej cenionym. Cechy uznawane kulturowo za kobiece to cudownie ludzkie cechy, bez których nie przetrwałaby żadna wspólnota (wbrew temu, co twierdzi współczesny kapitalizm) i bez których nikt nie miałaby_łby tak naprawdę ochoty żyć we wspólnocie. Na co komu społeczeństwo, które w swojej drapieżności, brutalności i nieprzewidywalności całkiem nieźle imituje obfitujący w ciągłe zagrożenia stan pierwotnej dzikości? Feminizm chce kobiecym, relacyjnym i wspólnotowym cechom nadać odpowiednią rangę, dowartościować i zadbać o to, by należały do wszystkich – a nie tylko do grupki samozwańczych „prawdziwych kobiet”, zniekształcających je w praktyce codziennego życia. Agentek, nadgorliwie realizujących patriarchalny scenariusz z braku pomysłu lub odwagi na własny. Kiedy kobiecość zacznie już należeć do wszystkich to, miejmy nadzieję, rozmyciu ulegnie silnie negatywny stereotyp tego, czym jest, a nasza podświadoma mizoginia już na dobre i konsekwentnie odejdzie w niebyt.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *