„Maiden” – film o starcie w 1989 roku pierwszej w pełni kobiecej załogi w prestiżowych regatach dookoła świata. To film, który trafnie i wzruszająco pokazuje, o czym jest feminizm. I że zupełnie nie jest o męskocentrycznych, megalomańskich banałach w rodzaju: „kobiety mogą wszystko to samo” (co mężczyźni). Kobiety wcale nie chcą „tego samego”; „robienie tego samego” kobiety mają absolutnie w nosie. Nie o „to samo” się tutaj rozchodzi.
Kobiety chcą robić to, co kochają. Do czego czują powołanie, co daje im głęboką radość, spełnienie, poczucie sensu. Chcą to robić podejmując ryzyko, jeśli trzeba i kiedy trzeba; wbrew rozsądkowi, chłodnym kalkulacjom, czasem wbrew niektórym instynktom – wybierając inne. Często wbrew pragnieniom bliskich sobie osób. Film „Maiden” jest o tym, że kobietom do niedawna całkowicie, a nadal zbyt często odmawia się oczywistego i niezbywalnego prawa każdej jednostki do robienia w życiu tego wszystkiego, czemu ona sama zechce się poświęcić i w czym zapragnie sama siebie sprawdzić. Presja wywierana na kobiety, by widziały we własnym życiu wyłącznie niektóre, starannie wyselekcjonowane sensy oraz pojedyncze, wąskie, dobrze wydeptane i mało satysfakcjonujące ścieżki jest wciąż gigantyczna.
Uważam ten wymiar patriarchatu za szczególnie przewrotny, szczególnie perfidny. Lekceważy szczere, głębokie emocje i potrzeby, zbywa pragnienia, marnotrawi potencjał, tłumi pasje, kpi i wyśmiewa, grozi karami: niewyobrażalnymi, rzekomo straszliwymi konsekwencjami w przypadku podjęcia ryzyka. A w przypadku niepodjęcia ryzyka i poddania się tej wywieranej presji z głośną i fałszywą troską upewnia wszystkich dokoła: „No tak a nie mówiłem? wcale nie chciała tego tak naprawdę, jak to kobieta – chce kobiecych rzeczy, to jej wybór więc niech tak zostanie”. Obłudnie i ostentacyjnie ubolewa, że kobietom jakże często brak odwagi, ambicji, aspiracji oraz własnych pasji – obarczając w ich przypadku niemal każdy wybór związany z odwagą, ambicjami, aspiracjami bądź pasją odium niesprawiedliwej krytyki. Sprawia, że podejmując jakąkolwiek życiową walkę o własne cele – kobieta zawsze stacza ją podwójnie, a nie tylko w wymiarze jednostkowym: z własnymi ograniczeniami czy obiektywnymi trudnościami, będącymi niezbywalną częścią każdej bez wyjątku walki.
Ze względu na seksistowski kulturowy bagaż kobieta każdą walkę musi najpierw stoczyć właśnie jako kobieta – z sobą oraz z otoczeniem. W punkcie wyjścia powinna wykazać się nadludzką mocą unieważniania lub choćby kwestionowania zaszczepianego jej nieustannie kompleksu niższości, niepewności, słabości, wytrenowanej nieufności względem własnych możliwości oraz nawet potrzeb; odrzucania przygniatającego ciężaru pretensji i poczucia winy pojawiających się bez pudła wszędzie tam, gdzie wybiera coś sama dla siebie. Kiedy brakuje jej wiary w siebie – w pierwszej kolejności musi bezkompromisowo zawalczyć o zaufanie do siebie ze sobą. A gdy już wygra tę pierwszą walkę i w siebie skutecznie uwierzy – musi zawalczyć z reakcją otoczenia, oburzonego i zniesmaczonego taką arogancją, robiącego wszystko, by tę skandaliczną, niezrozumiałą i niedopuszczalną wiarę w siebie jej jak najszybciej odebrać. Do dyspozycji kobiet nie należy też oddawać żadnych absolutnie form wsparcia, szczególnie wymiernego. Dobrze spożytkowane środki to wyłącznie te środki, które zostały wydane na realizację ambitnych celów i wiarygodnych potrzeb – męskich.
Dopiero wtedy, gdy kobieta z sukcesem przebrnie przez wszystkie te zasieki i cudem zabezpieczy na własne potrzeby wielki zapas determinacji oraz choć minimalny budżet, będący zwykle ułamkiem budżetu kolegów – wolno jej rozgrywać właściwe życiowe starcia o pasje i o cele. Przy odrobinie szczęścia nie stała się jeszcze do tego momentu znerwicowanym, neurotycznym i zgorzkniałym cieniem siebie. I może nawet będzie się jeszcze w stanie ucieszyć, kiedy wygra (w cokolwiek zdecydowała się grać sama ze sobą). Wygrana, wyczyn, przygoda – to z perspektywy bycia kobietą w patriarchacie ta łatwiejsza, przyjemniejsza i dużo mniej ryzykowna część całego przedsięwzięcia.
Właśnie dlatego dla mnie każda walka kobiet, życiowa, sportowa, zawodowa, fizyczna czy intelektualna to – zdecydowanie częściej, niż w przypadku mężczyzn – heroizm, a nie zwykła walka o siebie i ze słabościami. Wyczyn mężczyzny to najczęściej: odważna decyzja plus ciężka praca plus niezbędna odrobina szczęścia i pewnie też trochę poświęceń. Wyczyn kobiety to mniej więcej to samo, ale tuż po tym, kiedy właśnie pokonała w walce wręcz tygrysa. Albo kilka tygrysów. I boa dusiciela.
Chcę, by filmy takie jak „Maiden” powstawały częściej ponieważ życie – wbrew obiegowym opiniom – nie jest mizoginem, samo dawno już napisało i zrealizowało dla nas wszystkie najważniejsze feministyczne i emancypacyjne scenariusze. Każda kobieta od zawsze nosi w sobie wywrotowy potencjał rewolucji przez sam prosty fakt kochania czegokolwiek, co wykracza poza wąską rolę przypisaną charakterystyce płci. Teraz te scenariusze trzeba tylko konsekwentnie opowiadać, pokazywać, słuchać ich, patrzyć na nie i chcieć o nich pamiętać. Po co? By kolejnym pokoleniom kobiet walka o siebie przychodziła łatwiej oraz naturalniej. By siły zaoszczędzone na zmaganie się ze znienawidzonymi chochołami seksizmu można było spożytkować na doskonalenie się we wszystkich wspaniałych dziedzinach, które na tym świecie głęboko się kocha.
***
Tekst pierwotnie ukazał się na Facebooku 7 sierpnia 2019 r.