Odebrałam dziś nowy paszport, a w nim:
– portret Piłsudskiego
– portret dowództwa I Brygady
– portret orzełka legionów
– godło II RP
– portret Paderewskiego
– portret Dmowskiego
– portret Witosa
– portret Korfantego
– portret Antosia Petrykiewiczka
– portret bitwy warszawskiej
– portret Virtuti Militari
– portret Daszyńskiego
– portret Narutowicza
– portret odznaki pamiątkowej wojsk wielkopolskich
– portret odznaki korpusu ochrony pogranicza
– portret powstań śląskich
– portret kopca niepodległości im. Piłsudskiego (!)
– portret grobu nieznanego żołnierza
– portret Eugeniusza Kwiatkowskiego
– portret „Polonia” namalowany przez Malczewskiego i to by była jedyna kobieta uwzględniona w szacie graficznej – nieistniejąca.
Trudno o bardziej ostentacyjny, bezczelny i niski sposób dawania mi odczuć, że w moim własnym państwie jako kobieta mogę być idealizowanym wyobrażeniem mężczyzn – albo nikim. Złośliwe przypieczętowanie tego wyobrażenia nieestetycznym, patriarchalno-nacjonalistycznym stemplem z „bogiem” (nie moim), „honorem” (udawanym) i „ojczyzną” (tylko dla wybranych) to w tej sytuacji już czysta formalność.
Tego rodzaju „patriotyzm”, w istocie wykluczający i tworzący odgórne żelazne hierarchie zamiast łączyć – zawsze miałam, mam i będę mieć w nosie. To taka „ojczyzna” dla siebie i kolegów, żeby móc się nawzajem klepać po plecach, obwieszać medalami, obsypywać kasą, opowiadać bajki (o swojej wielkości) oraz zagłaskiwać bezskutecznie liczne deficyty.
Słowem, dawno nie miałam w ręku nic ewidentnie i namacalnie bardziej żałosnego, niż mój nowy paszport. Czy to właśnie o ten efekt chodziło, bym poczuła się Polką?
***
Tekst pierwotnie ukazał się na Facebooku 14 sierpnia 2019 r.