Polityka

O wolność rodzenia. Kto ma płodność – ta ma władzę

Posiadanie licznej populacji to jedna z najważniejszych, najbardziej eksponowanych i najbardziej anachronicznych ambicji państw narodowych. Im nas więcej, tym więcej mamy poważania, posłuchu, tym bardziej się z nami liczą, siła w kupie – w ten sposób fantazjują z reguły słabi, a nie liczni. Liczebność narodu stanowi tu alegorię jednostkowej wielkości i siły – na szacunek, uznanie i podziw zasługują w takim systemie wartości wyłącznie najwięksi oraz najsilniejsi, panuje prawo pięści. Tak groteskowe przekonania niesie na sztandarach prawica, z rozbrajającą czcią, pietyzmem oraz naiwnością: kiedyś nasz tryumf nastąpi – nie, nie teraz, na razie jeszcze nas „za mało”. W języku ulicy ta demograficzna ideologia także znajduje, intuicyjne i zdroworozsądkowe wsparcie. To przecież tylko kwestia czasu, aż „tamci” – Chińczycy, Arabowie, może nawet „Ruscy” – „w końcu nas zaleją”. Boimy się obcych, który przyjdą tutaj narzucić własne zwyczaje i prawa, bo będzie ich więcej. Głęboko historyczne, atawistyczne przekonania, lęki.

Tymczasem, liczebność we współczesnym świecie nie gwarantuje niczego, prócz zwiększonego zapotrzebowania na żywność, wodę i inne – kurczące się – zasoby. W prawicowej optyce nie jest jednak ważne to, w jakich warunkach wzrastają dzieci i w jakich warunkach żyją ich rodzice. Nie jest ważne to, czego brakuje im do fizycznego przetrwania oraz pełnego, intelektualnego i emocjonalnego rozwoju. Nie jest ważne to, czego wspólnie dokonują, ani z czego czerpią radość, satysfakcję, dumę i poczucie więzi. W tej optyce istotne jest, by było „nas” dużo i możliwie „takich samych”. By „nasze kobiety” nie przestawały rodzić, rodzić, rodzić. Dla kraju, dla demografii, dla gospodarki, rodziny, kościoła.

Skoro to nasza płodność jest kluczowa dla przetrwania państwa, a pośród najważniejszych zdobyczy naukowych ubiegłego stulecia znalazły się skuteczne metody antykoncepcyjne – teoretycznie warunki mogłyby zacząć dyktować kobiety. Po raz pierwszy w dziejach, od kilkudziesięciu lat, płodność nie jest dla nas ruletką, fatum, przekleństwem. Ani biletem w jedną stronę do świata zagrażającego naprzemiennymi, wycieńczającymi ciążami oraz połogami, do ram życia wypełnionych nieustannym opiekowaniem się wszystkimi (prócz siebie). Żyjemy w czasach, gdzie to my same z niezawodną pewnością mogłybyśmy decydować o tym, czy społeczeństwa, w których żyjemy są wystarczająco bezpieczne i dostatnie, by do nich sprowadzać kolejne pokolenia. Odmowa rodzenia byłaby (już jest!) wyraźnym sygnałem dezaprobaty dla warunków życia, a urodzenie dziecka w innej, niż własna, wspólnocie to gest czysto polityczny. Gdyby kobiety skupiły w swoich rękach wszelkie nowoczesne, bezpieczne metody kontroli płodności (edukacja seksualna, antykoncepcja, dostęp do bezpiecznej aborcji) – zdobyłyby wielką, jednoznacznie polityczną władzę. Nie przestałyby rodzić, jak straszy prawica – zaczęłyby rodzić na własnych zasadach.

Dlatego właśnie dostęp do tych metod jest ograniczany, a ograniczenia bzdurnie uzasadniane „troską” o możliwość „nadużyć” czy kobiecą „nieodpowiedzialnością”. Ponieważ istniejący system sam w sobie jest jednym, wielkim nieodpowiedzialnym nadużyciem na życiu i dobrostanie kobiet oraz dzieci, wszelkie przesunięcia w strukturach władzy miałyby dla status quo katastrofalne skutki. Zniknąłby świat, jaki znamy. Kobiety, mając pełną kontrolę płodności nie „nadużywałyby” jej, lecz zwyczajnie użyły w najlepiej pojętym interesie swoim oraz swoich dzieci – w oczach patriarchatu to jedno i to samo. Położyłoby to kres dyktatowi faktycznych i symbolicznych ojców, uzurpujących sobie prawa do wszystkich „narodowych” ciał, z których część eksploatują seksualnie, inne reprodukcyjnie, jeszcze z innych czyniąc armatnie lub przemysłowe mięso. Wszystko w imię prestiżu i/lub zysku.

Tutaj, gdzie jesteśmy teraz, prawo kobiet do kontrolowania własnej płodności jest na niezliczoną ilość sposobów wciąż ograniczane. W takim układzie kobiety nie stanowią równoprawnych członkiń, lecz są zakładniczkami narodów, „dla których” rodzą. Istnieje oczywiście inna droga do poprawienia wskaźników demograficznych (gdyby umówić się, że faktycznie mają jakiekolwiek istotne znaczenie lub to znaczenie chcieć przedefiniować), to droga dość długa i skomplikowana – tworzenia warunków sprzyjających noszeniu ciąży oraz wychowywaniu dzieci. Fizycznego bezpieczeństwa, instytucjonalnego wsparcia, finansowej oraz emocjonalnej stabilizacji. Droga, która ułatwia kobietom nie wchodzenie w zobowiązania przerastające ich siły lub im zagrażające. W takim układzie państwo rozumie i akceptuje, że macierzyństwo stanowi jedynie wycinek kobiecego człowieczeństwa, a nie apodyktyczną całość. Państwo rozumie też, że równego wkładu w wychowanie potomstwa należy oczekiwać od ojców dzieci. Państwo nie tylko deklaruje, że uważa się za współodpowiedzialne za utrzymanie i wychowanie dzieci, ale też zapewnia po temu konkretne instytucjonalne i finansowe zaplecze, dzieląc się z rodzicami sprawiedliwie opiekuńczymi obowiązkami. Słowem, dzieci rodziłyby się w miejscach, gdzie w imię przyrostu naturalnego nie praktykuje się wyzysku kobiet. We wspólnotach, w których dzieci i ich matki nie są skazane na – z góry ustawioną – walkę o przetrwanie. Jednak to nie nasza droga.

Nasza droga to droga negacji zdobyczy feminizmu i udawania, że w sensie naukowym i społecznym przez ostatnich sto lat nic się nie zmieniło, a absolutną władzę nad płodnością kobiet wciąż mają mężczyźni. Egzekwują tę władzę, stanowiąc prawa. Droga ta wydaje się na pierwszy rzut oka łatwa – wystarczy odebrać jakiekolwiek wsparcie samodzielnym matkom, niczego nie wymagać od ojców, utrudniać młodym dziewczętom dostęp do antykoncepcji, demonizować edukację seksualną, oczerniać kobiecą seksualność, przyzwalać na seksualną przemoc, posunąć się nawet do wycofywania z dostępności części środków antykoncepcyjnych (EllaOne, Patentex Oval, które następne?). Dorzucić 500+ na drugie i kolejne dziecko, żeby drobnym gestem wycinkowego, lecz rozpaczliwie wyglądanego wsparcia zamaskować strukturalną i wszechobecną przemoc. Przemoc, której poddawane są kobiety i ich ciała, a przede wszystkim kobiece doświadczenie ich własnej płodności. Płodność znów zaczyna w takim układzie stanowić złowrogie zagrożenie, odbiera się rodzącym osobom związane z tym radość, siłę i poczucie mocy. Na krótką metę, taka strategia być może doprowadzi do lekkiego wzrostu liczby urodzeń – i jednoczesnego wzrostu śmiertelności porzucanych niemowląt, wzrostu wyroków dla „wyrodnych” matek (odpowiedzialność ojców nie będzie przedmiotem dyskusji), wzrostu odsetka niedożywionych dzieci. Można by długo wymieniać negatywne konsekwencje takiego dyktatu.

Na dłuższą metę, droga ta kończy się pozbawieniem kobiet pełni praw reprodukcyjnych, praw ludzkich i czystą przemocą. Przymusowe rodzenie, obligatoryjne macierzyństwo – wystarczy powoli przesuwać granicę, wszystko w imię rzekomej obrony „nas” przed „nimi”. Nie, to nie przesada. Z raz obranej drogi reprodukcyjnego przymusu niełatwo zawrócić. Co musi się stać, byś ty sama zaczęła się bronić? Co okaże się ingerencją władzy w twoje własne ciało, ingerencją którą odczujesz jako gwałt lub przemoc, skoro noszenie niechcianej ciąży cały czas nią nie jest? Czy kiedy ktoś w końcu zamiast powiedzieć ci: „Nie możesz usunąć!” powie: „Musisz zajść, natychmiast!” – dojrzejesz już do myśli, że skoro to przemoc, masz prawo się bronić? Jakie środki samoobrony podejmiesz, kiedy wszystkie pokojowe dawno już będą nielegalne, a prawa obywatelskie będą przysługiwały w pierwszej kolejności płodowi, nie tobie? Co musi się stać żebyś zobaczyła, że twoja walka o godne macierzyństwo i pełną kontrolę nad własną płodnością – jest najważniejszą ze wszystkich politycznych walk, nie żadnym „tematem zastępczym” ani „światopoglądowym”. Ty sama jesteś, dosłownie, polityką, czysta polityka to twoje własne ciało. Nie możesz od niej uciec.

Brutalne ograniczanie władzy nad (twoją) płodnością to nie tylko przejaw mokrego snu słabych o wszechnarodzie, większym i wspanialszym, niż inne narody. Patrząc pod innym kątem można dostrzec przewrót mentalny oraz jakościowy. Nasza walka o kobiecą płodność oraz wolność to jedna z najważniejszych batalii w dziejach. Na razie tę walkę oddajemy bez walki, choć wszystkie atuty są w zasięgu ręki. Wiele z nas nie wierzy w słuszność sprawy, ani też w zwycięstwo. Zżera nas wmówione nam poczucie winy i abstrakcyjna odpowiedzialność za życia „nienarodzone”, nie własne. Podczas gdy, technicznie rzecz biorąc spełnione są wszystkie warunki dla uzyskania przez kobiety pełnej niepodległości – my rezygnujemy. Może nie każda z nas zdążyła już zastanowić się, co zrobi z tymi zdobyczami… a to ważna sprawa. Więc proszę o jedno – zastanów się, po co tobie czy innym osobom, które mogą rodzić potrzebna jest wolność. Także wolność do macierzyństwa, a nie jego przymus. Kiedy już się dowiesz, zacznij o nią walczyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *